Jasmine

Photo by Nathan Dumlao on Unsplash


Wisiała bezwładnie w bieli. Nieprzejednanej, jasnej, odbierającej możliwość rozrachunku z otoczeniem. Nie czuła niczego, nie widziała niczego. Nie słyszała. W tej bezosobowości dziwnie odnajdywała swoje istnienie. Działo się niemożliwe. Bez punktu odniesienia odnotowywała po kolei kolejne części swojego ciała. Dłonie, przedramiona. Dostrzegła zarys palców, uniosła je do oczu. Oczy. Musnęła opuszkami cienki woal powiek. Czuła jak słowa przepływają przez nią nienachalnie, pozwalając uporządkować bezimienność na nowo.
Przesunęła palcami po nosie, ustach. Uczy się siebie.

Jargot stał przy pustym, wykutym w skale oknie, wystawiając ogorzałą od wiatru twarz na kolejne chłodne porywy górskich żywiołów. Ciężka opończa, wystająca spod futrzanego okrycia łopotała na wietrze.
Znajdował się w jednym z bocznych pomieszczeń, przylegających do komnat Kapłanki Szablonów. Panował tutaj przejmujący chłód, podobnie jak w całej warowni Góry Wilka. Czekał już dłuższy czas, nie niecierpliwił się jednak. Nie czas na małostkowe nerwy.
W końcu młodszy Adept Run, z cichym szuraniem zatrzymał się za nim.
– Mistrzu Szablonów?
Jargot obrócił się powoli. Odetchnął głęboko, a cień zmartwienia, do tej pory przeganiany przez wiatr, wrócił na dno jego oczu, pogłębiając zmarszczki.
Był dojrzałym mężczyzną, w którego skroń wkradło się już to subtelne srebro lat. Dawało świadectwo doświadczenia i stałości. Nie należał do przystojnych. Ani za młodu, ani teraz. Miał ostre rysy twarzy, podkreślone kilkoma drobnymi, jaśniejszymi bliznami. Czarne krzaczaste brwi przyprószone siwizną, nadawały jego wodnistym, szarym oczom, jastrzębiego gniewu.
– Dareya mnie przyjmie?
Adept skurczył się w sobie. Konwenanse nigdy nie były mocną stroną Jargota, a bezceremonialne używanie imienia Kapłanki Szablonów zawsze budziło niesmak i konsternację.
– Kapłanka Szablonów istotnie oczekuje Mistrza.
Mężczyzna zignorował podkreślony wyraźnie w odpowiedzi tytuł starej przyjaciółki. Zwłaszcza teraz nie miał zamiaru się nim przejmować.

Runy uderzyły w nią, karmiąc pusty umysł obrazami. Nabierała ich po brzegi w dłonie i przelewała. Zapragnęła je poznać, poczuć. Nabrać umiejętności łączenia znaków z uczuciami.
Marzyła o Piasku przesypującym się między jej palcami. Wyobrażała sobie Wodę mieszającą się z białym pyłem plaży. Plaża.
Czuła w dłoni ten mokry, gęsty ciężar. Przyciągała pulsujące wokół słowa, błyskające runy i układała je w konfiguracje, zmienne frazy, zgrzytające, głuche dźwięki.
Póki tworzyły cokolwiek.
Póki smakowała wszelkie komponujące się i niezgodne wariacje.
Biel odmieniła się. Stała się beżową plażą, pełną piasku i wody. Dwie bezkresne, geometryczne linie doznań.
Nie wisiała już w bieli. Zanurzała palce stóp w sypkości. Konsystencji, która miała już stan skupienia i obraz dotyku, ale brak było w niej jeszcze ciepła, zimna i życia.
Marzyła, a marząc, przyciągała kolejne słowa. Więcej run.

Olbrzymi, prosty fotel przysunięto do okna. Mimo sędziwego wieku Dareya nie szukała ciepła kominka. Nie bardziej niż zwykle. Wychowała się w tych zimnych murach.
Podszedł powoli i stanął obok wysokiego oparcia, wyglądając przez to samo okno, co przyjaciółka. Nie musiał na nią patrzeć, żeby widzieć. Znał ją od lat, od dzieciństwa nawet. Znał każdą wersję jej twarzy.
Teraz była spokojna, wygładzona zrozumieniem. Otulona prostymi, białymi pasmami włosów, kładącymi się na brudno białej opończy, podtrzymywanej grubym czarnym pasem na biodrach. Dzisiaj dodatkowo drżenie starego ciała ukrywała warstwa skór. Jedyna oznaka słabszego samopoczucia.
– Piękne widoki.
Kapłanka parsknęła tylko.
Za oknem panowała biała kurzawa. Za tym oknem zawsze tańczyły rozszalałe płatki śniegu. A widok zawsze był taki sam.
Jargot pozwolił sobie na słaby uśmiech i usiadł na przystawionej do okna ławie. Patrzył chwilę na Dareyę, w końcu nabrał powietrza, jak przed długim biegiem.
– Czy to przesądzone?
Staruszka uśmiechnęła się ciepło.
– Od zawsze, Jargocie.
Kiwnął głową. Był Mistrzem Szablonów, wiedział o tym od początku. Jednak klasycznie dla ludzkiego serca, nie umiał się pogodzić z tą wiedzą.
– Opowiedz mi.
Kapłanka ponownie zatopiła spojrzenie w szalejącej za oknem zawierusze.
– Ona się budzi.
Jej oczy zdawały się zaglądać w inny wymiar. Wspominała.
– Dotyka teraz form, modeluje je na własną modłę i potrzebę. Rozpoznaje. Uczy się.
Zwróciła się do przyjaciela i sięgnęła po jego dłoń, uśmiechając się.
– A potem stworzy kolejny fragment szablonu, by nam go przynieść. To największy z cudów, jakie jest nam darowany.
Jej spojrzenie zastygło, a Jargot zacisnął palce na jej wysuszonej dłoni.
– To ten moment, kiedy tworzysz wszystko od podstaw, nie wiedząc nic. Przyswajasz syrop obcych znaczeń, poznajesz zastane. A potem rodzisz nowe. Po to, by zapomnieć wszystko przy narodzinach.
Zamilkła.

Ciepło nagrzanego, wilgotnego piasku przyciągnęło kolejne spokrewnione słowa.
Mięsień, skóra, krew.
Dotykała palcami aksamitu ud. Naciskała raz mocniej, raz lżej. Zaglądała wgłąb. Przeciągała mokrymi palcami po języku.
Pragnienie.
Zaczerpnęła dłońmi wody i przełknęła powoli jej chłód.
Smak. Życie.
Bezgłośne źdźbła trawy wyrosły i zamarły przed nią sterylne, nieruchome. Dotknęła ich, gładząc długie liście, tuląc twarz do ich zielonych skór.
Wiatr.
Drzewa.
Szum.
Coraz więcej i więcej. Pragnienie wzrastało wraz z pierwszym uderzeniem wiatru w twarz. Z zapachem świeżej zieleni. Z dotykiem twardej kory. Więcej.
– Więcej.
Usłyszała swój głos.
Dźwięk.

– Chcę, abyś się nią opiekował.
Drgnął zaskoczony.
– Jeszcze nie przyjąłem do wiadomości, że ty odchodzisz. – Zaprotestował słabo.
Uśmiechnęła się.
– Ależ przyjąłeś. Żegnasz się, odkąd powiedziałam, że nadchodzi czas tkania nowego szablonu.
Uciekł spojrzeniem.
– Jesteś dobrym człowiekiem. Utalentowanym Mistrzem. Wprowadzisz ją we wszystko, nauczysz tego, co wiedzieć powinna.
– Ale ja nie posiadam takiej…
– Tak — przerwała mu. — Czas zatem abym przekazała ci wszystkie niezbędne szczegóły.
Jargot wyprostował się i spojrzał na nią, marszcząc brew.
– Przecież to zadanie Opiekunki Dziecka.
Dareya kiwnęła głową.
– I nikt jej zadania odbierać nie chce. Chciałabym jednakże, by dzięki tobie dostała nieco miłości ode mnie.
Patrzyła mu w oczy, upewniając się, że zrozumiał.
Żadna Kapłanka Szablonów nigdy nie poznała swojej następczyni. Ani poprzedniczki. Dzień narodzin kolejnej tkającej był zawsze dniem śmierci jej poprzedniczki. Ich praca nad szablonem mogła i powinna zazębiać się, jednak ich żywoty nigdy.
Stara kobieta odwróciła twarz do okna i zatopiła spojrzenie gdzieś w przeszłości.
– Przyjdzie ci tulić dziecko płaczące nocami z czystego bólu.

Całowała zdrewniałe owoce iglastych kolosów. Chwytała nozdrzami coraz to nowe zapachy. Tonęła w zbliżającym się ukropie słodyczy. Kwitły piwonie, słodka malina mieszała soki z mchem zdzieranym przez lodowaty potok. Zastygły w płowej sierści wiatr pachniał strachem.
Prędkość, kołatanie drobnego serca.
Polowanie.
Zastygła pomiędzy drzewami. W dłoni nadal zaciskała garść mokrego piasku.
A w zmysły uderzyła kolejna fala słów. Runy wtłaczały się w jej uszy, wpełzały pod powieki, które zaczęła bezwiednie zaciskać w samoobronie.
Upadła na kolana.
W miękkości mchu, zalanego zwierzęcą posoką ugrzęzły jej palce i resztki spokoju.
Nadeszły: Śmierć, Rozkład i Cierpienie.

– Opiekunka, to nie tylko mamka dla dziecka.
Dareya mówiła cicho, tak cicho, że Jargot pochylił się, by nie uronić ani słowa.
– To przede wszystkim twarde, ciepłe ramiona.
Obróciła się do niego.
– Pierwsze dziesięć lat było nieustającym bólem, rwaniem płynącym prosto z umysłu. Jakby, zamiast prowadzić drobne ciało przez trudy pierwszych lat, głowa miała zamiar zabić. Zamęczyć zwielokrotnionym cierpieniem. Szukałam wtedy wszelkich sposobów, by zaznać ulgi, to czas letargu wywołanego miksturami. Noce wypełnione krzykiem i stanowczym dotykiem Opiekunki.
Westchnęła.
– To bardzo ciężki obowiązek. Niewiele osób wytrzymuje, a moja nie dotrwała do czasu kiedy byłam już w stanie jej podziękować. Krótko przed moimi jedenastymi urodzinami, kiedy po raz kolejny podawała mi zioła, sama również je zażyła.
– Znała działanie tych mikstur i dawkowanie…
Zamilkła na chwilę. W końcu podniosła głowę i ze smutnym uśmiechem ponownie uścisnęła dłoń mężczyzny.
– Chcę, abyś wsparł Opiekunkę. – Sięgnęła pod opończę. – I przekazał dziewczynce to.
Niewielki, oprawny w skórę wolumin palił jego dłoń żywym ogniem.
– Oczywiście w stosownym momencie, w stosownej formie.
Poklepała go po dłoni.
– To mój prezent dla was obojga.

Leżała wstrząsana konwulsjami. W jej spojrzeniu miech zajął się ogniem, wszechobecny ból rozsypał jej świat na drobne cząsteczki, które zdawały się wracać, nabijać jej myśli i mięśnie na szpikulce złudnej nadziei.
Im więcej ich jednak było, tym bardziej słowa rosły w siłę.
Nadzieja, Pomoc, Współczucie, Ratunek.
Wiara.
Wiedza.
Wszystko odpłynęło w czerń. Otulona bezwzględnym, czarnym pustkowiem zawisła znów w bezruchu, bezwęchu, bezczuciu.
Przed sobą widziała tylko jeden, drobny odległy punkt.
Słowa zamilkły bez reszty. Pozostawało tylko echo ostatniego.
„Wiedza”.
Zbliżało się. Czuła to we wnętrzu, gdzieś w okolicy mostka rozpalała się bezwiednie pełna nadziei i desperacji tarcza. Gotowa sama w sobie na zderzenie. Palce rozprężały się, gotowe pochwycić cokolwiek z tego, co nadchodziło i użyć.

– Mój szablon nie wykracza poza najbliższe pięćdziesiąt lat.
Dareya wstała i powoli, pozwalając Jargotowi podtrzymać swoje ramię, ruszyła w kierunku komnat audiencyjnych.
– Mistrzowie zaczynali żywić pewne obawy względem dalszej formy Szablonu, ale jak widać Gio nie zawodzi nigdy.
Oddychała łapczywie.
– Dziewczynka, kiedy już wydobrzeje, spisze i zapieczętuje swój motyw. Potem zapozna się z tym, który ja zostawiłam. Do tego czasu w gestii Góry Wilka leży, by przygotować ją do umiejętnego ich połączenia.
Szli powoli. Mimo słabego zdrowia Kapłanka wciąż miała dużo obowiązków, których nie chciała się zrzec. A kilka z nich czekało właśnie za drzwiami, przed którymi się zatrzymali. Kilku interesantów, szczególnie tych z Domu Smoka, nie przejawiało cierpliwości, zatrzymała się jednak i zwróciła do przyjaciela.
– Nie ukrywam, że chciałabym zachować w tajemnicy mój prezent dla was.
Jargot milczał. Chciała złamać zasady, które wystawiłyby dziecko na wpływy i temperamenty jej poprzedniczki.
– Jednocześnie zapewniam cię, że nie zawiera on niczego, czego musiałbyś się bać.

Przyszło z uderzeniem, którego nie umiała przewidzieć. Napływające słowa, które nasilały żywioły i pęd, potęgowały co prawda wrażenie smagania siłą, ale było dla niej jasne, że to było zaledwie preludium tego, co miało wedrzeć się w jej trzewia.
Czerń mieniła się odcieniami i przetaczała wokół niej w szalonym pędzie, spinając się powoli i tworząc układankę obrazów, których znaczenie jeszcze nie dotarło do niej, a którego sens wzbierał pod jej skórą nieubłaganie.
Przed jej oczyma przesuwały się połcia ziemi, żyzne, rodzące wszelkie dobro i płonęły w jednym, krótkim błysku zniszczenia. Opary bujnego życia raz po raz tonęły w odorze śmierci, wciąż wymiennie. Boleśnie cyklicznie.
Widziała miasta, masy ludzkie wzrastające i upadające. Dłonie lasu, które raz to obejmowały opuszczone miasta i zgniatały ich monumentalność, a zaraz potem ludzkie, uzbrojone w siekiery, odżynające leśnemu bogowi kończyny, w walce o własny byt.
Widziała bohaterów, zamki, cofające się morza.
A potem obraz zaczął zwalniać. Pochylać się nieśmiało nad szczegółami. Czuła jak uderzenia czasu tracą na sile, pulsują ledwie w jej piersi, mijając jej świadomość.
Zwalniała. Patrzyła. Pozyskiwała.
Zawisła nad omiataną śniegiem Górą.

– To zaledwie kilka anegdotek… – Dareya urwała i się zachwiała. Jargot pochwycił ją pewnie, przyglądając się udręczonej twarzy. Zamknęła oczy, jej twarz złagodniała utratą świadomości. Podniósł ją i ruszył w kierunku prywatnych komnat Kapłanki.
Była lekka jak pusta skorupka. Jej czas dobiegał końca, widział to w schnących błękitnych żyłkach pędzących skrajem twarzy i wierzchem dłoni.
Oddychała płytko, kiedy kładł ją na łożu.
Za nim wzrastał tumult poruszonych ludzi, gnających za wypełnieniem poleceń. Pojawiali się kolejno z miksturami, kocami.
Wisiał u jej boku sparaliżowany.
W końcu podniósł się, wciąż trzymając jej dłoń w swojej. Kiedy poczuł uścisk, pochylił się na jej suchymi ustami.
– Już czas, powitasz ją niedługo.
Powieki opadły, a zmęczenie i sen wygładziło jej twarz. Żyła jeszcze.

Przycupnęła gdzieś na marginesie stworzenia. Chłonęła szczegóły rzeźbionych wiatrem i magią wież Twierdzy na Szczycie. Zaglądała w oczy jego okien, chcąc przeszyć wnętrze na podobieństwo przenikliwego wiatru.
Coś jednak ciągnęło ją, szarpało poły jej ciekawości i pasma głodnych wiedzy zmysłów. Oderwała spojrzenie od Góry i przeniosła wzrok poza nią.
Czas nabierał znów pędu. Tym razem jednak popychał ją, nakazywał. Gnał w pustkę przed nią. Jej spojrzenie nie umiało odnaleźć w niej żadnego punktu zaczepienia. W końcu pchana na oślep w szarą masę zrobiła to, co musiało być zrobione.
Stworzyła kamień. Kiedy postawiła na nim stopę, rozrósł się, czyniąc rodzącą się skałę jej cokołem, sceną i tronem jednocześnie. Piedestałem dyrygenta.
Przyciągnęła słowa. Wszystkie runy, które nauczyły ją piękna, smutku, życia i agonii.
Obracała je w milczącym wirze pomiędzy dłońmi, od czasu do czasu muskając to jedną, to drugą opuszkiem palca.
Wybierała, ważyła, układała.
Marzyła.
A potem pchnęła wir run przed siebie.

Kapłanka Szablonu leżała nieruchomo, wpatrując się w powałę. Mistrzowie wyszli. Zatroskanie ustąpiło z ich twarzy na rzecz oczekiwania.
Jargot miał wrażenie, że tak naprawdę tylko on będzie tęsknił za Dareyą.
– To nie jest aż tak proste — szepnęła. – Przed nimi mnóstwo pracy, ale i pewność, że nadejdzie.
Spojrzała na niego, z trudem obracając głowę.
– Muszą się przygotować.
Mężczyzna milczał.
– Miałam dobry szablon – mówiła z trudem. – Nie przysporzył mi zmartwień ani wyrzutów. To chyba nazywa się dobrym życiem?
Uśmiechnął się smutno.
– Nie wszystkie kapłanki miały takie szczęście, prawda?
Usiadł na skraju łoża i uścisnął jej dłoń nie wiedzieć, który już raz dzisiaj.
– Pamiętaj, Mistrzu Jargocie.
Oddała uścisk.
– Nikt do końca nie wie, czy Dziecię tworzy szablon, czy jest jego narzędziem.

Uścisk w piersi wycisnął jej oddech z płuc. Skurczyła się i zgięła wpół.
Z uporem jednak patrzyła, jak przed nią nawarstwiają się obrazy. Rozpływają w nieprzeniknionej bieli i odpływają w dal.
Patrzyła na każdy do momentu, kiedy nie zniknął. Odpływały tysiącami, oddalały się. Sprawiały, że jej ramiona wyciągały się za nimi w proteście.
„Nie tak”. „Nie to”. „Nie tędy”.
Te nieudane wizje wyciskały jej z oczu łzy, te piękne uginały stawy, odbierały siłę złości.
A coś ciągle miażdżyło jej pierś.
Jej głowę.
Kurczyła się. Czuła jak wszystko wyciskane jest z niej niczym soczysty miąższ. Odbierane jak dziecko matce. Coś szarpnęło ją do tyłu, zabrało z półki skalnej. Półki, na której chciała postawić swoją własną Twierdzę na Szczycie.
Wróciła ciemność. Nie było ciała, mokrego piasku, trawy.
Zakrztusiła się powietrzem.

Zatrzymał się gwałtownie przed domostwem. Zeskoczył z konia i rzucił wodze za siebie. Sługa, który ledwie zdążył zeskoczyć ze swojego wałacha, rzucił się, by je pochwycić.
Licha chata była stara i zniszczona, ale wnętrze było nagrzane i czyste. Pełne zapachów tak zwykłych dla wielodzietnej rodziny.
Znużony, smutny mężczyzna stał przy grubo ciosanym stole. Przyciskał pięść do blatu. Jego usta były jedną, cienką linią.
Jargot zatrzymał się przed nim bez słowa. Chłop nie patrzył na przybysza, wskazał powoli ręką jedyne w izbie drzwi. Mistrz Szablonów, nadal milcząc, ruszył w tym kierunku.
W maleńkim pomieszczeniu na łóżku siedziała zapłakana kobieta. Jej spódnicy czepiał się, trzyletni może, chłopiec. Nie płakał, patrzył tylko na Jargota, który wyciągnął rękę do kobiety.
Ta wstrząsana nowymi spazmami płaczu, wstała z łóżka i przytuliła niewielkie zawiniątko do piersi. Patrzyła błagalnie na mężczyznę.
Nie doczekawszy się łaski, powoli oddała zawiniątko.
Jechali wolno duktem. Na horyzoncie majaczyła Góra Wilka. Twierdza na Szczycie.
W ramionach przyprószonego czasem mężczyzny kwiliło cicho dziecko.
– Jasmine…opowiem ci o twojej ciotce.
Niski, ciepły głos płynął nad płóciennym becikiem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bracia

Powieść w miesiąc?